Marek Wasiluk
 

Najniebezpieczniejsze zabiegi w medycynie estetycznej

Jakiś czas temu zrobiłem na Ig mini-ankietę. Pytałem, jaki zabieg wg moich obserwatorów ja uważam za najbardziej niebezpieczny z zakresu medycyny estetycznej. Kiedy kilka dni później zamieściłem odpowiedź, większość była totalnie zaskoczona.

Jaki zabieg najniebezpieczniejszy?

Ludzi obstawiali zabiegi inwazyjne – laser frakcyjny, wstrzykiwanie kwasu hialuronowego w lwią zmarszczkę, liposukcję, powiększanie pośladków. Są to odpowiedzi jak najbardziej logiczne, bo przy zabiegach inwazyjnych mogą pojawić się poważne powikłania. Przy wypełnianiu lwiej zmarszczki można zatkać naczynko. Laser frakcyjny ablacyjny wiąże się z dużym uszkodzeniem skóry, bezpośrednio po zabiegu źle pacjent wygląda i można podejrzewać, że istnieje ryzyko infekcji, itp.
A jednak zupełnie nie o te zabiegi mi chodziło.

Odpowiedzi jakie dostałem zakładają, że medycyna estetyczna w Polce jest z kategorii rzetelnej medycyny estetycznej. Niestety tak nie jest. Większość ludzi nie widzi, że „medycyna estetyczna” to aktualnie synonim takich zjawisk jak „biznes estetyczny”, „naciągactwo estetyczne”, „wyzysk estetyczny”, „chciwość estetyczna”, że coraz mniej ma wspólnego z tym, co ja rozumiem pod pojęciem „medycyna estetyczna”.

Moja odpowiedź była kontrowersyjna, bo napisałem, że grupą najbardziej niebezpiecznych zabiegów są: mezoterapia i stymulatory tkankowe, i wszelkiego rodzaju nowinki produktowe.

Jak to?! Przecież to są lekkie zabiegi. Więc wyjaśnię.

Stymulatory tkankowe jak narkotyki

To co obserwuję w związku z wymienionymi wyżej zabiegami i preparatami używanymi przy ich stosowaniu porównałbym do sprzedaży narkotyków. Jeśli ktoś kupuje narkotyk na czarnym rynku (pomijam w tych rozważaniach kwestię nielegalności procederu i uzależnień) to skąd wie, co dostaje?! Nie ma przecież nad tym żadnej kontroli. Nie ma informacji kto go wyprodukował, jaką metodą, kiedy, i tak dalej. Nie wiadomo nic, jaka to substancja, w jakim stężeniu, czy nie jest zanieczyszczona.
Rynek preparatów, wrzucanych do jednego worka pod hasłem stymulatory tkankowe, trochę tak właśnie wygląda obecnie. Rozwinął się tak bardzo, jest tak modny, popularny i atrakcyjny, że coraz więcej jest na rynku preparatów przypadkowych, z niewiadomego do końca źródła. Nie mają odpowiednich certyfikatów, nie wiadomo, jaki jest ich skład. I nikogo to w sumie nie interesuje.

Kiedyś pisałem wstrząśnięty, że istnieją salony, które oszukują klientów wstrzykując sól fizjologiczną zamiast właściwego preparatu. Dzisiaj coraz częściej mówię, że… całe szczęście, że sól, a nie „niewiadomoco”, bo oszukują, ale przynajmniej nie krzywdzą.

Wysyp tego typu preparatów na rynku to prawdziwa plaga. Nie wszystkie są złe, ale te złe podszywają się pod dobre, korzystając z boomu na samo hasło „stymulatory tkankowe”. Ktoś zrobi wóz na kołach i ogłasza, że to samochód.

Dlaczego nikomu to nie przeszkadza

Nieważne co w preparacie jest, wystarczy na opakowaniu napisać, że preparat będzie pobudzać i dodać do tego jakąś ładną filozofię, i ustalić dobrą cenę, bo gabinety biorą to co najtańsze, a nie najbezpieczniejsze. Największy problem w tym, że ani gabinety, ani producenci, ani dystrybutorzy, ani nawet pacjenci, słowem NIKT nie jest zainteresowany certyfikatem. Producentowi certyfikat przeszkadza, bo wymaga procesu rejestrowania produktu oraz monitorowania bezpieczeństwa – jest to czasochłonne i drogie. Dystrybutorowi też – skoro może rozprowadzać niecertyfikowany-tańszy produkt, to po co ma sprzedawać certyfikowany-droższy. Tańszego sprzeda więcej i marżę będzie mieć wyższą.

Gabinetowi też nie przeszkadza – lepiej przymknąć na to oko i robić zabiegi w ciemno mając nadzieję, że się uda bez powikłań, bo certyfikowany produkt jest dwa, trzy razy droższy (jeśli koleżanka robi na niecertyfikowanych preparatach, ma tańsze zabiegi i więcej klientów, dlaczego nie iść w jej ślady?). A tym pacjentom, dla których jedynym kryterium wyboru jest cena zabiegu, też to nie przeszkadza.

Skoro nikomu nie przeszkadza, dystrybutorzy w sposób świadomy wykorzystują to – nie podają prawdziwych informacji o preparacie, bo i tak nikt nie pyta, bo nikt nie jest zainteresowany rzeczywistą wiedzą na temat preparatu, tylko marketingowa papką i przyrostem zysków za zabiegi. Tak działają pseudogabinety w Polsce, a tych na rynku medycyny estetycznej jest większość. Nie ma nad tym kontroli i nikt nie ponosi konsekwencji takiego funkcjonowania rynku.

Gdzie się to odkłada?

Nie każdy preparat i nie u każdego wyrządzi krzywdę. Jednak przy głoszeniu tego, jak one są niby lekkie, powikłania nie powinny pojawić się u nikogo. A rzeczywistość jest odmienna.
Osobną sprawą jest to, że przy podawaniu tych niesprawdzonych preparatów, coś się może kumulować w organizmie, a jak nie ma procesu certyfikacji produktu, to nie wiadomo, co tam jest. Nasz organizm jest integralnym zespołem komórek, które współgrają w celu utrzymania życia. Organizm żyje w środowisku zewnętrznym i potrzebuje z tego środowiska różnych składników, ale standardowo są pewne bariery ochronne, które nie pozwalają na przenikanie do organizmu wszystkiego co popadnie. Takimi wrotami z barierami ochronnymi są jelita (coś się przez nie wchłania do organizmu, a coś innego nie) i skóra.

Jak wstrzykujemy stymulatory tkankowe to nie ma żadnej ochrony organizmu. Otwieramy wrota do ciała na coś, na co organizm nie jest ewolucyjnie przygotowany. Co się dalej dzieje? Gdzie te składniki preparatu są odkładane (bo nie wszystkie zostaną zmetabolizowane), jakie będą skutki tego za kilka lat? Nie wiadomo. Może nic się nie stanie. Ale tego nie wiemy.

Chęć zysku, brak wiedzy czy naiwność?

Mnie przeraża zamykanie oczu na ten problem, zarówno przez pacjentów, jak i przez gabinety. Najmniej mnie przeraża jak patrzę na biznes – nie mówię, że jest to OK, ale dystrybutorzy mogą się tłumaczyć, że oni sprzedają preparaty, ale nic im do tego, jak ktoś je wykorzystuje. A wykonawcy wykonują zabiegi na własną odpowiedzialność i często ze szkodą dla pacjentów. Czasem ta szkoda jest potwornie duża, jak w opisywanych przez mnie na blogu różnych przypadkach (jak chociażby wstrzyknięcie „przez pomyłkę” preparatu, który absolutnie się do podania w skórę nie nadaje).

Tak właśnie wygląda obecnie rynek medycyny estetycznej w Polsce. Szczególnie tej wykonywanej przez nie-lekarzy. Naprawdę sporo preparatów NIE MA odpowiednich certyfikatów. Istnieje ogromny popyt ze strony pacjentów, stąd coraz więcej firemek i dystrybutorów, którzy opowiadają bajki. Nie myśli się w kategoriach konsekwencji – a tych czasem nie ma, czasem są lekkie, a czasem bardzo poważne.

Podejrzewam, że 7 na 10 gabinetów (albo nawet 9 n 10) nie ma świadomości tego, o czym piszę lub nie chce mieć. Te które nie chcą mieć, działają z chęci zysku. Te które nie mają, działają tak z naiwności (że jak ktoś im coś sprzedaje, to jest to dobre) albo jeszcze gorzej – z braku wiedzy. Ta ostatnia grupa po prostu nie wie nawet, czego nie wie. Tutaj mógłbym się odnieść do powracających raz po raz dyskusji o lekarzach kontra nie lekarzach. Ci drudzy bronią swojego prawa do wykonywana zabiegów medycyny estetycznej argumentując, że mieli na swoich szkoleniach czy studiach kosmetologicznych anatomię i dużo wiedzą o skórze. Wiele razy już na blogu odnosiłem się do tego tematu i do tego, że wiedzy potrzebnej do wykonywania zawodu lekarza medycyny estetycznej można nauczyć się tylko na studiach medycznych, bo znajomość budowy skóry i postawy anatomii nie wystarczą.

Bezrefleksyjność – największy wróg

Wracając do mojej odpowiedzi o najbardziej niebezpieczne zabiegi – nie chodzi o inwazyjność zabiegów i o to, które dają największe ryzyko powikłań, ale o niebezpieczeństwo wynikające z bezrefleksyjności podawania preparatów, o których w dodatku niewiele się wie.
Poza tym, można znać anatomię, a nadal krzywdzić pacjentów. Anatomia daje prawdopodobieństwo (niestety tylko prawdopodobieństwo) bezpiecznego wykonania zabiegu, ale rzecz jest w mentalności. Studia medyczne dają większy wgląd w to, co się robi.

Na studiach medycznych przyszli lekarze uczą się głównie, co może pójść nie tak. Nauka prawidłowego funkcjonowania organizmu to pierwszy i drugi rok. Potem studenci uczą się, co działa i dlaczego nie działa. Jak np. dochodzi do tego, że pacjent, który przyszedł na leczenie z hemoroidami, kończy z utratą wzroku.

Trochę tak jakby na architekturze uczyć się 2 lata jak się buduje, a potem przez kolejny 3 analizować jedynie przypadki, dlaczego ten budynek się zapadł, a w innym spadł dach, w innym popękały ściany, w kolejnym w kanale wentylacyjnym piszczy. Albo na studiach z ekonomii i zarządzania uczyć się przez większość czasu upadków (a nie sukcesów) wielkich firm. Albo kierowca – najpierw uczy się, jak bezpiecznie jeździć, a potem studiuje, dlaczego wydarzył się taki, a nie inny wypadek. Żadna kosmetyczka, dietetyczka, niestety takiej wiedzy i świadomości nie posiada. Większość zabiegów stymulatorami wykonywana jest w gabinetach, w których takiego myślenia nie ma.

Jako podsumowanie, po raz kolejny napiszę, że co tydzień mam w gabinecie kilka osób z powikłaniami, i zdecydowana większość jest po stymulatorach tkankowych oraz po kwasie polimlekowym (stymulatorze objętościowym), w przypadku którego działa inny mechanizm niewiedzy – robią go ludzie w ogóle nie przygotowani do takich zabiegów.

Czy to się zmieni? Zakładam, że tak, ale musi minąć jeszcze trochę czasu. Być może musi się trafić ktoś z tak dużym i spektakularnym powikłaniem, i najlepiej ktoś z kręgu decyzyjnego, że np. zostanie wprowadzony zakaz wykonywania tych zabiegów przez nie lekarzy, albo niecertyfikowanych, albo jakieś inne restrykcyjne obostrzenia.

Ostatni komentarz
  • A co pan MYŚLI o zabirgu lip lift? Czy jest bEzpieczny?

Zostaw komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.