Marek Wasiluk
 

Dlaczego w gabinetach medycyny estetycznej używane są produkty bez certyfikatu?

Poprzedni temat, o poważnym powikłaniu po podaniu stymulatora tkankowego, odbił się szerokim echem, a ja obiecałem napisać, jak to jest w ogóle możliwe, że w gabincie wykonuje się zabieg produktem, który nie ma certyfikatu.

Zobacz artykuł:
Zaburzenie wzroku – groźne i nietypowe powikłanie po podaniu stymulatora tkankowego 

1. Szara strefa w medycynie estetycznej

Niestety, rynek dystrybucji preparatów i urządzeń w medycynie estetycznej, tak jak każdy rynek, gdzie można dużo zarobić, działa w dużej mierze w szarej strefie. Produkuje się i sprzedaje produkty bez odpowiednich badań i certyfikatów, często nielegalnie sprowadzane do Polski.

Dystrybutorzy nie ponoszą odpowiedzialności za wykonanie zabiegów takimi produktami, nawet jeśli szkolą z ich używania. Jest to duża hipokryzja, bo ktoś kto uczestniczy w szkoleniu może być przekonany, że skoro się tego legalnie uczy to może wykonywać legalnie zabiegi. Tymczasem okazuje się, że preparat nie jest np. dopuszczony do obrotu w danym wskazaniu, czyli że robi nim zabieg wyłącznie na własną odpowiedzialność.

Oprócz tego istnieje masa podróbek. Więc ktoś może robić zabieg przekonany, że produkt jest certyfikowany, a nie jest. Ewentualnie, podejrzewa, że to podróbka, bo np. kupiona z niepewnego źródła i podejrzanie tanio, ale… czuje się prawnie „chroniony”, bo na pudełku wszystkie oznaczenia i certyfikaty się zgadzają, w dodatku bardziej się to finansowo opłaca niż kupno oryginału. Liczy więc, że pacjentowi nic się złego nie stanie, a on więcej zarobi.
Kiedyś pisałem, że certyfikaty też można podrabiać. Dla lekarzy i osób kupujących preparaty do zabiegów medycyny estetycznej, mam tylko jedną radę – żeby kupowali w sprawdzonych miejscach i nie oszczędzali, bo ileś razy się uda, ale za którymś razem pacjent skończy w szpitalu.

Zobacz też:
Bezpieczeństwo w medycynie estetycznej 

2. Sprawdzaj i pytaj

Moja rada dla pacjentów jest taka, żeby sprawdzali co się da i pytali. Często ludzie tego nie robią – są pod takim wpływem autorytetu lekarza, że nawet boją się zadać pytanie. Czasem nawet nie wiedzą, o co mogliby zapytać. Albo wychodzą z założenia, że lekarz wie, co robi, co podaje i nie trzeba go sprawdzać.
Zalecam, aby zawsze zapytać przynajmniej o to, czy produkt jest certyfikowany, można poprosić o pudełko i odnaleźć na nim znaczek CE. Nawet wtedy oczywiście nie ma stuprocentowej gwarancji bezpieczeństwa, bo jak wspominałem wyżej, produkt może być podróbką, a certyfikat sfałszowany, ale… jeśli nie ma w ogóle certyfikatu, to lepiej zrezygnować z zabiegu, i nie słuchać zapewnień, że jeszcze nikomu nic złego się nie stało, albo że do tego zabiegu certyfikat nie jest potrzebny. Potrzebny jest zawsze.

3. Kwalifikacja pacjenta do zabiegu

Wiem, że wiele osób traktuje to jak jakąś uciążliwą i zbędną formalność, a tymczasem jest to kluczowe. Nawet przy zabiegach stymulatorami tkankowymi, o których jeszcze sam parę miesięcy pisałem, że są na tyle bezpieczne, że chociaż słabo działają, to krzywdy pacjentom nie zrobią.
Coraz więcej osób ma np. choroby autoimmunologiczne. To nie dyskwalifikuje ich całkiem do zabiegów. Pisałem o tym w artykule „Choroby a zabiegi medycyny estetycznej
Ale w takiej sytuacji nie każdy zabieg można wykonać. Trzeba też być mocniej wyczulonym na wszelkie niepożądane reakcje. W przypadku pacjentki, opisywanej w poprzednim artykule, istniało ryzyko niepożądanej reakcji, bo leczyła się kilkukrotnie na chorobę autoimmunologiczną. Może gdyby został użyty inny preparat, nic by się nie stało. Może w tym, którym miała robiony zabieg, z racji braku certyfikatu, mogły się znajdować składniki, które spotęgowały negatywną reakcję jej organizmu.

Przy okazji, mam też przekaz dla pacjentów, że nie warto ukrywać w wywiadzie medycznym swoich chorób. Czasem pacjenci to robią, bo albo są tak zżyci ze swoją niedyspozycją, że zapominają o niej, albo wydaje im się nieistotna, albo boją się, że nie zostaną zakwalifikowani do zabiegu. Wolą więc zaryzykować, a tymczasem nie warto, bo może się to źle skończyć. Dobry lekarz potrafi – wiedząc o chorobie pacjenta – dobrać zabiegi, które są dla niego bezpieczne.

Osobną sprawą jest kwalifikacja nie ze względów medycznych, ale ze względu na realne potrzeby pacjenta. Nie zawsze się je dobrze uwzględnia. W najnowszej książce „Młodziej” piszę m.in. o tym jak dobierać zabiegi w zależności od wieku. Wiem, że w wielu gabinetach robi się to, „na co pacjent przyszedł”, wiedziony reklamą lub modą. Często są to zabiegi niepotrzebne, bo np. pacjent jest za młody na coś, albo odwrotnie – już zbyt dojrzały i w jego wieku już coś nie zadziała i trzeba szukać innych metod.

Zobacz też:
„Młodziej. Anti-age. Jak wyglądać pięknie i naturalnie” 

4. Dlaczego używa się produktów bez certyfikatu

Dochodzimy do najważniejszej sprawy. Jak to możliwe, że lekarka, opisana w poprzednim artykule o powikłaniu po stymulatorach tkankowych, wykonywała zabieg niecertyfikowanym produktem? Nie mam pojęcia, jak było w tym konkretnym przypadku, czy w ogóle była tego świadoma. Ale mam ogólniejszą hipotezę na ten temat. Może to będzie zaskoczeniem, ale mam wrażenie, że połowa ludzi wykonująca zabiegi medycyny estetycznej nie sprawdza, czy produkt, którego używa jest certyfikowany czy nie. A jednocześnie dla lekarzy oczywiste jest, że trzeba wykonywać zabiegi produktami certyfikowanymi. Skąd ta niespójność?
Moim zdaniem wynika z tego, że jak ktoś jest lekarzem i pracuje w szpitalu, czy przychodni, i używa czegokolwiek, to wiadomo, że jest to certyfikowane i nie musi się nad tym zastanawiać. Jak chirurg wykonuje w szpitalu zabiegi, i np. wszczepia protezę stawu kolanowego, do głowy mu nie przyjdzie, żeby to sprawdzać, bo oczywiste jest, że szpital zamawia certyfikowane produkty.

Zmierzam do tego, że lekarze nie mają nawyku weryfikowania na co dzień tego, co używają, bo to nie jest ich rolą. Ich rolą jest leczyć, dostają gotowe narzędzia, a w szpitalu czy innej jednostce leczniczej jest dział zamówień, dział prawny, itp. które weryfikują to, co kupują.

Ale gdy lekarz zmienia rolę z leczącego na tego, który upiększa we własnym gabinecie, to sytuacja się zmienia. Lekarz staje się przedsiębiorcą i bierze na siebie odpowiedzialność za wszystko. Nie ma raczej kogoś, kto zweryfikuje legalność produktu, a jemu do głowy nie przyjdzie, bo nie mieści się to w jego etyce, że ktoś mógłby mu wciskać produkty bez certyfikatów. Ta naiwność jest wykorzystywana przez dystrybutorów, którzy nie ponoszą odpowiedzialności za skutki zabiegów.

Sam niejednokrotnie miałem okazje się przekonać o tym, kiedy pojawiały się u mnie firmy z preparatami, mówili dużo o jak je stosować, namawiali, zachwalali. Ale jak zapytałem o certyfikat… to albo milczenie, albo że doślą (i nie dosyłali), albo przyznawali, że odpowiedniego certyfikatu nie ma.

Może się też oczywiście zdarzyć, że lekarze świadomie podejmują ryzyko podawania niesprawdzonych preparatów, ale myślę, że to jednak rzadko się zdarza.

Z kolei osoby, które nie są lekarzami, tym bardziej często nie zwracają uwagi na certyfikaty, przyjmując za w pełni wiarygodne informacje od dystrybutora. Kończy się to… różnie. W najlepszym wypadku brakiem efektu, w najgorszym, bardzo poważnymi powikłaniami, które pozostawiają ślad na całe życie.

Bez komentarza

Zostaw komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.