Marek Wasiluk
 

„Nie doczytałam”. Wstrzyknięcie w skórę preparatu, przeznaczonego do użytku zewnętrznego

Pisałem w poprzednich tekstach, że częstą praktyką w medycynie estetycznej jest używanie produktów niezgodnie z tym, do czego są certyfikowane. Czy tak można czy nie? Ogólnie mówiąc nie. Wyjątkowo można pod pewnymi warunkami – kiedy wiemy doskonale wiemy, co stosujemy i w jakim celu stosujemy (jest to użytkowanie tak zwane „off label” w gestii odpowiedzialności lekarza). Czym grozi bezmyślne stosowanie produktów poza wskazanymi metodami podania pokazuje przypadek kobiety, która trafiła do mnie z buzią tak opuchniętą, jakby napadł ją rój os.

Kobieta (ok. 30 lat) postanowiła się odmłodzić. Poszła do gabinetu, gdzie kosmetyczka zaproponowała jej „coś”, co było nazwane „stymulatorem tkankowym”, czyli marketingowo użyto modnego obecnie określenia. Kobieta po zabiegu wyglądała jakby użądliły ją osy. Buzia opuchła bardzo mocno i w takim stanie opuchnięcia już pozostała.

Opuchnięta twarz po zabiegu

Kobieta wiedziała dokładnie, jaki miała preparat podany, więc gdy trafiła po pomoc do mnie, przeanalizowałem, co mogło się wydarzyć i dlaczego.
1/ Przede wszystkim preparat ten nie ma certyfikatu do iniekcji (czyli podawania go igłą), ma jedynie certyfikat do stosowania go zewnętrznie, czyli np. wklepywania, rozsmarowywania na skórze.
Pisałem w tekście „Certyfikat, ale nie na to co trzeba  prawdziwe przypadki”, że to niestety częsta praktyka.

Zdobycie certyfikatu do zastosowania zewnętrznego jest łatwiejsze niż do iniekcji. Potem dystrybutor często sprzedaje taki produkt jako preparat do zabiegów iniekcyjnych, mówiąc, że produkt ma certyfikat, tyle że nie wyjaśnia się już na co.

2 / Preparat, który pacjentka otrzymała ma bardzo „bogaty” skład. Już taka jest zasada, że jak produkt jest przeznaczony do stosowania na skórę, to pakuje się do niego bardzo dużo różnych składników, żeby skład wyglądał na „soczysty”, a lista była długa.

Takie preparaty są bogate w… syf, bo w tym naładowaniu ich wieloma związkami chemicznymi, chodzi głównie o marketing. Krem, im ma więcej składników, tym lepszy – takie panuje przekonanie, ale chodzi wyłącznie o to, że tak działa marekting. Trochę podobnie do oferty restauracji – wszyscy wiemy, że jeśli w restauracyjnym menu jest 50 dań, to raczej świeżego jedzenia tam nie dostaniemy, tylko mrożonki.

Wracając to produktów – nieważne, że po podaniu na skórę te liczne składniki i tak przez nią nie przenikają, ale firma może się pochwalić, że ich produkt ma tych składników piętnaście albo dwadzieścia, i wymieniać je w przekazach marketingowych, że jest taki, i taki, i jeszcze taki. W tym preparacie wśród tych wielu składników (około trzydziestu), były też mikrocząsteczki złota i srebra, a to zawsze działa pozytywnie na wyobraźnię.

3/ I teraz wyobraźmy sobie, że te składniki, które miały być NA skórze, i z założenia z żadnymi szansami, aby przeniknąć tę barierę i dostać się do organizmu, zostały w nią wstrzyknięte.

I to w dodatku w dużej objętości, bo aż 10 ml. Dlaczego tak dużo? To proste, preparaty przeznaczone do użycia na skórę, konfekcjonowane są w dużych ampułkach, więc ktoś postanowił, że wstrzyknie klientce wszystko.

 

„Nie doczytałam”

Co dalej? Osoba, która robiła zabieg przyznała po czasie, że… nie doczytała, że preparat, który podała nie jest przeznaczony do wstrzyknięcia.
Jaki jest efekt zabiegu? Pacjentka poza napuchniętą twarzą niby nie ma innych objawów, np. bolesności tkanek, grudek, ropnia, itp. Pozornie nie jest to więc wielki problem? Wręcz odwrotnie. Wygląda jak jakby ją pogryzło stado os.

I tak naprawdę nic nie można zrobić, tylko czekać aż wstrzyknięte składniki się wchłoną. Problem, że nie wszystko jest w stanie się wchłonąć, np. cząsteczki srebra i złota nie wchłaniają się. Jedyne co można w tej chwili zrobić, to leczenie sterydowe. Tylko czy ktoś wyobraża sobie stosowana doustnie sterydów tygodniami czy miesiącami? Jak to się odbija na organizmie. Pacjentka ma problemy żołądkowe, a to uniemożliwia podawanie leków doustnie, pozostają zastrzyki. Na tym etapie nie ma pewności, ile to wchłanianie potrwa i jaki będzie ostateczny rezultat.

Jak to jest w ogóle możliwe, że niektóre osoby wykonują tak bardzo nieodpowiedzialnie zabiegi i nie boją się konsekwencji? Odpowiedzią może być opisywana przeze mnie kilka lat temu historia kobiety, której koleżanka-kosmetyczka wstrzyknęła kwas hialuronowy w lwią zmarszczkę (Zobacz „Martwica czoła po kwasie hialuronowym”) W efekcie zatkania naczynka powstała martwica. Na konsultację do mnie przyszły obie, i pacjentka i koleżanka-kosmetyczka. Pamiętam zdziwienie jej zachowaniem, bo sprawiała wrażenie, jakby była bardziej rozbawiona tym co zrobiła, niż przerażona. Potem obie zniknęły z mojego pola widzenia na jakiś czas.

Sprawa trafiła nawet do telewizji, bo kobieta, której wykonywano zabieg była osobą „medialną”, wystąpiła wcześniej w top model. O sprawie przypomniało mi… pismo z sądu. Bo sprawa w końcu trafiła do sądu. Kobieta z martwicą oskarżyła kosmetyczkę o oszpecenie, a ja mam się stawić na rozprawie jako świadek, gdyż jako pierwszy rozpoznałem martwicę u tej kobiety.

Od tamtej pory minęło kilka lat, dokładnie 5. Czy i jakie odszkodowanie otrzyma poszkodowana kobieta – nie wiem. Ile wydała do tej pory pieniędzy na ratowanie swojego wyglądu – nie wiem. Ale stresu i tego co przeżyła nic nie zrekompensuje. Medycyna estetyczna to naprawdę nie zabawa, to ingerencja w żywy organizm.

Bez komentarza

Zostaw komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.